sobota, 18 marca 2017

Jak do tego doszło?


Historia odległa.


  Należy się parę słów wyjaśnień, bo moja nowa ścieżka kariery, nie jest dla mnie tak zupełnie nowa. Programowałem trochę jako dziecko. Zaczynałem na komputerze Timex 2048 (portugalska, nieco ulepszona wersja ZX Spectrum) kupionym za PRL-u w Centralnej Składnicy Harcerskiej (czemu akurat tam, to nie wiem, ale ojciec stał 3 dni w tzw. kolejce społecznej, żeby go dostać) za 106.000 ówczesnych złotych. Wtedy była to jedna z wersji języka Basic. Nie było internetu, a jedyne wydawnictwo komputerowe to gazeta "Bajtek", w której cokolwiek było o programowaniu. Miałem też książkę "Przewodnik po ZX Spectrum" autorstwa: Kuryłowicz, Madej, Marasek, z której nauczyłem się Basica, a następnie.... asemblera. Później pojawiła się też książka Rolanda Wacławka "Mój mikrokomputer ZX Spectrum", ale "przodownik" jak nazywałem tę pierwszą była moją biblią programowania tamtych czasów. Przygoda z asemblerem zaczęła się chyba od tego, że szukałem nieśmiertelności w grach, a skończyło się na kilku demach z muzyką wyciąganą z gier w wersji 128 (mowa o lepszym modelu Speccy, który miał więcej pamięci i lepszy układ muzyczny (AY-3-8910, 3 kanały muzyczne i jeden perkusyjny, zamiast wbudowanego głośniczka i jego bzyczenia).




  Później krótko miałem Commodore C-64 i coś tam grzebałem w asemblerze jego procesora, a następnie nadeszła era Amigi. Tutaj niestety się moje programowanie skończyło, bo miałem dużo mniej czasu i zaczęła się już dość wymagająca szkoła średnia - technikum elektroniczne, które miało mi dać przysłowiowy fach w ręku i własną działalność gospodarczą później. Skończyło się tak, że ja skończyłem szkołę, a w Polsce się skończyła elektronika (ponoć wina Balcerowicza) i nigdy w zawodzie nie pracowałem ani ja, ani moi koledzy, poza jednym wyjątkiem. Teoretycznie powstawały już wtedy klasy informatyczne (u mnie w szkole ten "wydział" nazywał się "maszyny cyfrowe"), ale dużo ludzi, łącznie z moimi rodzicami, twierdziło, że całe te komputery to chwilowa moda, która się skończy i trzeba mieć prawdziwy fach w ręku. Sam wtedy do końca nie wiedziałem czego chcę, a nasłuchałem się, że na studia informatyczne ciężko się dostać, bo matematyka itd., a moja matematyka po technikum nieco kulała, bo tam przykładano większą wagę do przedmiotów zawodowych. W skrócie, w ostatniej klasie technikum dołożono nam przedmiot "ekonomika", który mnie nawet zainteresował, startowałem w olimpiadzie ekonomicznej i poszedłem na modne wówczas studia z zarządzania, bo ponoć brakowało wykształconych menadżerów. Jak to się kończy pewnie wiedzą wszyscy, którzy poszli na kierunek, gdzie są ponoć braki, a po skończeniu studiów nie mają co robić. Ja wybrałem studia zaoczne, żeby nie tracić kolejnych lat, tylko zdobywać doświadczenie w pracy. Robiłem różne rzeczy, ale los i tak skierował mnie ponownie do IT i zaczynając w supporcie, dość szybko przeskoczyłem na stanowisko administratora systemów i sieci i tak spędziłem... wiele lat. Głównie jako admin linuksowy, a pozostałe rzeczy przy okazji. W iluś latach pracy, doszedłem do wniosku, że zaczynam uderzać głową w sufit i trochę mnie już przestało fascynować klepanie w kółko tych samych komend w terminalu. Zacząłem się też zastanawiać, co ja w sumie pokażę dzieciom, które spytają co zrobiłem w pracy przez te lata. Skonfigurowanych setek usług czy serwerów nie da się jakoś szczególnie pokazać i zbudować z nich portfolio, więc może trzeba było zostać rzeźbiarzem...


Historia bieżąca.

  Już jako admin zauważyłem, że większą frajdę sprawia mi pisanie skryptów w Bashu, bo przynajmniej jest to coś kreatywnego, czego efekty widać, zamiast klasycznej roboty administracyjnej. Praca admina jest jednak wyczerpująca (granie w trakcie pracy w Quake-a to jakieś stare miejskie legendy) i mimo, że podejmowałem próby nauczenia się jakiegoś języka programowania, to spełzały one na niczym, bo brak było w tym regularności i zwyczajnie czasu i siły. Jednakże dzięki temu, moja półka zawiera między innymi książki o programowaniu w: Perlu, C, C++, Javie, Ruby, z czego do niektórych nawet nie zajrzałem...

  W pewnym momencie życie potoczyło mi się tak, że wyjechałem z Polski do UK, gdzie wcale tak cudownie z pracą w IT poza Londynem nie było, a po powrocie do Polski praca mnie sama znalazła. Tym razem były to sieci oparte o sprzęt Cisco. Jednak tutaj znowu wyglądało to podobnie jak do tej pory, czyli klepanie powtarzalnych komend w odrobinę innym terminalu, a wiedzę sieciową już miałem zdobytą wcześniej. Oczywiście znowu się zdarzyła sytuacja, że trzeba było pewne rzeczy zautomatyzować, więc z radością napisałem skrypt w Expect'cie (biblioteka do TCL), który łączył się do setek urządzeń i wykonywał na nich polecenia. Taki mały (ro)bot. Praca ta jednak skończyła się, bo odszedł kluczowy klient i skończyły się zlecenia dla mojego zespołu, który został rozwiązany. Później przez pomyłkę, a raczej świadome sprzedanie mnie przez rekrutera na zupełnie inne stanowisko, zajmowałem się supportem, który bardzo źle wspominam i szybko stamtąd odszedłem. To był decydujący moment, co dalej z moim życiem...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz